Bolesław Prus - Emancypantki 02, ►Dla moli książkowych, Prus, Boleslaw

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
BOLESŁAW PRUS
Emancypantki
TOM II
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
1 Powrót
Panno Magdaleno, czas wstawać!...
Te wyrazy, a jednocześnie – turkot pociągu, dźwięczenie łańcuchów i szybki oddech lo-
komotywy usłyszała Madzia. Ale nie mogła jeszcze otworzyć oczu, odurzona kołysaniem
wagonu.
Wtem stuknęło okno i na Madzię wionął orzeźwiający prąd powietrza. Westchnęła i prze-
tarła oczy.
Sen uciekł, Madzia zaczyna rozumieć rzeczywistość. Oto siedzi w kącie przedziału pierw-
szej klasy, a naprzeciw – jej towarzyszka, pani naczelnikowa, przeglądając się w małym lu-
sterku, obmywa twarz kolońską wodą i gładzi włosy. Na świecie jest pogodny ranek.
– Dzień dobry pani naczelnikowej...
– Dzień dobry... dzień dobry, kochana panno Magdaleno... Doskonale pani spała!... Po
łaźni i po płaczu zawsze się dobrze śpi. – Daleko jeszcze do Warszawy?... – pyta Madzia.
– Wyjechaliśmy z ostatniej stacji.
Madzia chwiejnym krokiem zbliża się do okna i zaczyna oglądać okolicę.
Pola zżęte; na ścierniach zapalają się i gasną krople rosy; drzewa uciekające w tył mają
niezdrową zieloność, jakby w tym miejscu jesień zaczynała się wcześniej aniżeli w Iksino-
wie. Niekiedy między polami zabieli się chata otoczona płotem z żerdzi; z daleka widać parę
wysokich kominów.
A na granicy horyzontu rozpiera się olbrzymi szary
obłok przecięty trzema poziomymi
smugami dymów. Najniższa smuga oznacza Powiśle, średnia – stoki, najwyższa szczyty
Warszawy, która wygląda jak tajemnicze pasmo wzgórz zębatych z wyskakującymi tu i
owdzie skałami.
– Piękne macie powietrze w tej Warszawie – odezwała się naczelnikowa. – Jestem pewna,
że za dwa dni będę miała czarne płuca... Ach, Boże, jak wy tu żyć możecie?...
– Ale widzi pani, że im bliżej podjeżdżamy, tym bardziej rozpraszają się dymy... O! wieża
kościoła ewangelickiego... na lewo Święty Krzyż... na prawo kościół Panny Marii... Coraz
wyraźniej !...
– Już ja dziękuję za taką wyraźność, Panie Boże!... W rok umarłabym tutaj... A pani niech
wraca do Iksinowa z początkiem przyszłych wakacyj... Ot, już gwiżdżą... zaraz wysiadamy...
Odwiozę panią, gdzie trzeba.
To mówiąc naczelnikowa zaczęła śpiesznie wyjmować z siatki wagonu torby, pudełka, pa-
rasole. Pociąg zwalnia, słychać gwar rozmów, konduktorzy otwierają drzwi...
– Warszawa...
– Ej, człowieku!... a zamów wygodną dorożkę... – woła naczelnikowa podając tragarzowi
stos rupieci.
Ponad ramieniem tragarza Madzia spostrzega szczupłą osóbkę w ciemnych sukniach, któ-
rej zafrasowana twarz wydaje się jej znajomą.
– Madziu! – nagle odzywa się zafrasowana osóbka wyciągając ręce.
– Żanetko!... – odpowiada Madzia. – Co tu robisz? – Przyjechałam na dworzec po ciebie...
– A ty skąd wiesz, że ja miałam wrócić?...
– Przecież telegrafowałaś do panny Malinowskiej i ona mnie tu przysyła w zastępstwie...
Obie panny tak gwałtownie padają sobie w objęcia, że robi się z nich jedna bryła tamująca
ruch na peronie. Zaczepił je wózek, potrącił konduktor, wreszcie wpadł na nie tragarz i nie-
chcący rozdzielił parasolem naczelnikowej.
4
– Takim sposobem ja już niepotrzebna pani? – mówi naczelnikowa i – ona znowu chwyta
Madzię w objęcia. – Więc do widzenia, panno Magdaleno, najpóźniej w końcu przyszłego
czerwca. Mówię: do widzenia nie tylko od siebie, ale od całego miasta i od mego męża, któ-
remu pani także głowę zawróciła... Oj! będziemy się kłócić w Iksinowie...
Tragarz zajął się odebraniem rzeczy Madzi, i obie panny weszły do sali pasażerskiej.
– Boże, jak ty ślicznie wyglądasz, Madziu – mówiła panna Żaneta – a tu ktoś rozpuścił
plotkę, żeś w kwietniu umarła!... Od kwietnia do sierpnia zrobiłaś sobie wakacje, winszuję!...
Dopiero musiałaś używać?...
– Nie widziałam nawet mojej siostrzyczki – wtrąciła Madzia. – Cóż u was?...
– Nic. Na pensję taki natłok, że panna Malinowska nie chce przyjmować uczennic... Ale
co za zmiany!... W dawnym mieszkaniu Ady Solskiej i pani Latter są dziś sypialnie; gospo-
daruje matka panny Malinowskiej, a ona sama oprócz salonu do przyjęć ma tylko jeden po-
kój... Słyszałaś?... Przełożona w jednym pokoju!...
– Musi mieć mniejsze dochody aniżeli pani Latter?
– Wątpię – odparła panna Żaneta. – Choć, wyobraź sobie, bierze po pięćdziesiąt i po sto
rubli taniej od pensjonarek, nam popodwyższała pensje, no... i stół jest lepszy... O, lepszy...
– To doskonale.
Panna Żaneta westchnęła.
– Straszny ucisk!... Pensjonarkom nie wolno wychodzić na wizyty; nam wolno przyjmo-
wać gości tylko w ogólnym salonie... O dziewiątej wieczór wszystkie musimy być w domu...
Joasia nie miałaby co robić u nas. To klasztor!...
Wyniesiono rzeczy, panny wsiadły w dorożkę.
– Jak te wasze dorożki trzęsą... ach, wylecę!... – zawołała Madzia. – Kurz... zaduch...
– A mnie się zdaje, że dziś jest cudowne powietrze – uśmiechnęła się panna Żaneta. – Tak
dawno już nie byłam na wsi, że chyba nie potrafiłabym tam oddychać – dodała z westchnie-
niem. – Panna Howard jest u was? – pyta Madzia.
– Co też ty mówisz?... U nas nie ma miejsca dla progresistek wobec panny Malinowskiej.
– Gwar... hałas!... Nieznośna Warszawa... A nie słyszałaś czego o Solskich, o... Helenie
Norskiej?... pytała Madzia rumieniąc się. – Wszyscy siedzą za granicą, ale niedługo mają
wrócić – mówiła panna Żaneta. – Ada chce doktoryzować się z nauk przyrodniczych, a He-
lenka podobno jest zaręczona z Solskim. Tylko że oni ciągle to – godzą się, to – zrywają ze
sobą... Hela ma być taka despotyczna jak pani Latter, a Solski zazdrosny... Nic tego nie ro-
zumiem. Proszę skręcić w bramę i wjechać na dziedziniec!... – zawołała panna Żaneta do
woźnicy.
W kilka minut później Madzia z biciem serca wstępowała na dobrze znane jej schody pen-
sji. Uderzyła ją cisza panująca w korytarzach i brak pensjonarek, które dawniej ciągle kręciły
się między salami.
– Pani przełożona u siebie? – zapytała panna Żaneta szpakowatego mężczyznę, który w
czarnym surducie, zapiętym pod szyję, stał przy schodach, wyprostowany jak żołnierz.
– Pani przełożona... – odparł, lecz nagle umilkł.
Otworzyły się drzwi i jakiś pan wśród ukłonów cofał się tyłem z pokoju, w głębi którego
słychać było łagodny głos panny Malinowskiej:
– ...bo od chwili gdy sprowadzi się na pensję, wychodzić do miasta nie może...
– Nieodwołalnie?... – zapytał ciągle kłaniający się pan. – Tak.
Pan zbiegł ze schodów i Madzia ujrzała przed sobą pannę Malinowską. Miała taką samą
ciemną suknię, taką samą spokojną twarz, jak przed pół rokiem. Tylko jej piękne oczy na-
brały koloru stali.
– Aaa... panna Brzeska jest?... – rzekła przełożona i pocałowała Madzię w czoło. – Czy
będziesz mogła pojechać ze mną dziś o piątej do twoich panienek?
– Owszem, proszę pani.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wolaosowinska.xlx.pl
  •