Blicher Steen Steensen - Wędrowny kramarz, Nieposortowane (2)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
STEEN STEENSEN BLICHER
WĘDROWNY
KRAMARZ
„Największe w świecie zmartwienie
To ukochanego utracenie".
Czasami wędrowałem naprawdę daleko po rozległym
wrzosowisku, wokół siebie miałem tylko brązowe wrzosy,
a w górze niebieskie niebo; wędrowałem z dala od ludzi
i pomników ich działalności, będących właściwie tylko kre-
towiskami, które czas lub inny niespokojny Tamerlan kie-
dyś zrówna z ziemią; włóczyłem się z lekkim sercem, dum-
ny z wolności jak Beduin, którego nie wiąże ani dom, ani
wyznaczone pole, lecz który posiada, posiada wszystko, co
widzi, który —• nie mieszka — lecz przenosi się dokąd chce;
mój dalekosiężny wzrok dostrzegł na horyzoncie kontury do-
mu, swobodny lot spojrzenia został nieprzyjemnie przerwa-
ny, podówczas zrodziło się — Boże, wybacz mi ową ulotną
myśl, nie było to bowiem nic innego tylko pragnienie; oby
zniknęła owa osada ludzka! Kłócą się tam i sprzeczają o to
i owo. — Ach! Szczęśliwa pustynia należy zarówno do mnie,
jak i do ciebie, do wszystkich i do nikogo. — Jakiś leśnik
zaproponował zmienić całą osadę i posadzić las na polach
mieszkańców i w ich zniszczonych miastach; czasami drę-
czyła mnie natrętna, nieludzka myśl: gdyby tak było tu
jeszcze wrzosowisko, to samo sprzed stuleci, nie naruszone,
nie tknięte ręką ludzką! Lecz, jak wspomniałem, nie trak-
towałem tego poważnie. Kiedy bowiem byłem wyczerpany,
zmęczony, usychający z upału i pragnienia, z bolesną tęsk-
notą myślałem o namiocie Arabów i czajniku z kawą: wtedy
dziękowałem Bogu, że dom na wrzosowisku — chociaż od-
legły o milę — obiecuje mi cień i pokrzepienie.
Przed kilku laty znalazłem się właśnie w ciepły wrześ-
niowy dzień na tym samym wrzosowisku, które w arab-
skim pojęciu nazywam mym własnym. Czerwieniejące
wrzosy stały nieruchomo; powietrze było parne i senne.
Odległe pagórki, ograniczające krąg widzenia, zdawały się
płynąć niby chmury nad rozległą równiną przybierając
przeróżne cudowne kształty domów, wież, zamków, ludzi
i zwierząt, wszystkie jednak miały ciemne, nieuformowane
zarysy, nieregularnie zmieniające się jak obrazy ze snu,
dom przybierał kształty kościoła, ten zaś piramidy; tam
wznosił się szczyt wieży, tu znów opadał; człowiek stawał
się koniem, a ten zmieniał się w słonia; tu kołysała się łódka
a tam statek z rozwiniętymi żaglami.
Oko moje długo syciło się widokiem owych fantastycz-
nych figur •— panorama, którą mogą rozkoszować się tylko
marynarze i mieszkańcy pustyni — aż wreszcie zdrożony
i spragniony począłem szukać prawdziwego domu wśród
wielu fałszywych; z ogromną radością zamieniłbym me
wspaniałe zamki baśniowe na jedną jedyną ludzką chatę.
Udało się; odkryłem wkróts prawdziwą zagrodę, bez
iglic i wież, której kontury nabierały wyrazistości i ostrości,
im bardziej się zbliżałem, osłonięta stosem torfu sprawiała
wrażenie o wiele większej niż w rzeczywistości.
Jej mieszkańcy byli mi nie znani. Odzienie mieli biedne,
a sprzęt domowy skromny; wiedziałem jednak, że ludzie
na wrzosowiskach często chowają stare metale w nie malo-
wanej skrzyni albo w nędznej szafce wiszącej, a portfel
w połatanym kubraku; kiedy przy wejściu spojrzenie me
padło na alkowę, całkowicie zapchaną pończochami, oka-
zało się, iż słusznie przypuszczałem, że znajduję się u za-
możnego kramarza (Nawiasem mówiąc nie znam biednych
kramarzy).
Podstarzały, siwy, lecz jeszcze krzepki mężczyzna wstał
od stołu i podał mi dłoń, mówiąc: — Witamy. — Wolno
spytać, skąd wiedzie droga przyjaciela?
Człowiek nie zatrzymuje się nad takim nieeleganckim
i prostym pytaniem! Chłop z wrzosowiska jest równie goś-
cinny, lecz trochę bardziej ciekawy niż szkoccy ziemianie
i w gruncie rzeczy nie można mu mieć za złe, że chciał wie-
dzieć, kogo gości.
Kiedy mu wyjaśniłem, gdzie i skąd przybywam, przy-
wołał żonę, która natychmiast wystawiła wszystko, co dom
posiadał. Z dobrego serca nakłoniła mnie do jedzenia i pi-
cia, mimo iż mój głód i pragnienie czyniły wszelkie przy-
muszanie zbytecznym.
Byłem właśnie w trakcie spożywania posiłku, pogrążony
w politycznej rozmowie z mym gospodarzem, kiedy weszła
niezwykłej piękności dziewczyna, o której niewątpliwie po-
myślałbym, że owa przebrana panienka uciekła od okrut-
nych rodziców i odrażającego małżeństwa, lecz jej zaczer-
wienione dłonie i oryginalna chłopska mowa przekonały
mnie, że nie było tu jakiejkolwiek trawestacji. Skinęła
przyjaźnie, rzuciła przelotne spojrzenie pod stół, wyszła
i niebawem wróciła ponownie z miską mleka i chlebem,
które złożyła na podłodze, mówiąc: — Pański pies może też
by coś zjadł.
Podziękowałem za troskliwość; dotyczyła ona jednak cał-
kowicie dużego psa, który z ogromnym apetytem wkrótce
opróżnił miskę, teraz na swój sposób dziękował chlebodaw-
czyni, łasząc się do niej; kiedy nieco zalękniona podniosła
ręce, Chasseur opacznie pojął ten ruch i zgrabnie zaczął po-
pychać krzyczącą dziewczynę do alkowy — przywołałem
psa i wyjaśniłem jej jego dobre intencje.
Nie będę zaprzątał uwagi czytelników tak banalnym
szczegółem, chcę jedynie wyłożyć pewne spostrzeżenie; ład-
nej dziewczynie we wszystkim ładnie; owa chłopka w każ-
dym słowie i ruchu wykazywała pewien naturalny wdzięk,
którego nie sposób zapisać na konto kokieterii, można tu
jedynie przytoczyć wrodzony, nieznany instynkt.
Gdy opuściła pokój, zapytałem rodziców, czy to ich cór-
ka. Potwierdzili, dodając, że to jedyne ich dziecko.
— Długo jej nie utrzymacie — powiedziałem.
— Boże, uchowaj. Co pan ma na myśli — zapytał ojciec,
lecz uśmiech samozadowolenia wskazał, że wiedział, co mia-
łem na myśli.
— Myślę — odparłem — że chyba nie brak jej zalot-
ników.
— Hm — mruknął. — Zalotników możemy mieć pod do-
statkiem, ale pomówmy lepiej o tym, czy się nadają. Sta-
ranie się o rękę panny, posiadając tylko zegarek kieszon-
kowy i posrebrzaną fajkę, nie wyjaśnia sprawy; łatwiej po-
wiedzieć hop, niż przeskoczyć — oparł obie pięści na stole
i pochylił się, by wyjrzeć przez niskie okno: — Ale czy nie
idzie właśnie któryś z nich, chłopiec od owiec, co jeszcze
niedawno wędrował po pagórkach na wrzosowisku, jeden
z tych, co biegają z jedną parą spodni w plecaku — głupi!
Iść w zaloty do naszej córki, mając tylko dwa woły i dwie
krowy — na to nie wpadnie — żebrak!
Cała ta tyrada była skierowana nie do mnie, lecz do nad-
chodzącego, do którego przykuł pociemniałe spojrzenie, wę-
drujące ścieżką wśród wrzosowisk w stronę zagrody. Był
jeszcze tak daleko, że starczyło mi czasu na wypytanie gos-
podarza o młodego człowieka, dowiedziałem się: że był sy-
nem najbliższego sąsiada — który notabene mieszkał ponad
pół mili stąd — że ojciec posiadał tylko niewielkie domost-
wo i był winien kramarzowi dwieście talarów; że syn przez
kilka lat sprzedawał wełniane rzeczy w okolicy, w końcu
zdobył się na odwagę pójść w zaloty do cudownej Cecylii,
lecz otrzymał kosza.
W trakcie tego opowiadania dziewczyna weszła do izby;
jej zatroskane spojrzenie, którym obdarzała ojca, to znów
wędrowca, pozwoliło mi przypuszczać, że w tej sprawie nie
podzielała poglądów starego.
Gdy tylko zjawił się młody kramarz, ona wyszła drugimi
drzwiami, zerkając jednak czule i z boleścią.
Gospodarz obrócił się do przybysza, oparł dłonie na stole,
jakby potrzebował podpory, i na pozdrowienie młodego
człowieka „Pochwalony i dzień dobry" odparł sucho „Wi-
tam"!
Stał chwilę, wzrokiem obiegł całą izbę, wyjął fajkę z we-
wnętrznej kieszeni a z tylnej woreczek, wysypał tytoń z
fajki, stukając nią o piec kaflowy, po czym nabił ją na
nowo.
Wszystko to działo się powoli, jakby w wymierzonym
takcie, gospodarz nadal trwał w bezruchu, nie zmieniając
przyjętej pozycji.
Obcy był bardzo przystojnym młodzieńcem, prawdziwym
dzieckiem naszej północnej natury, które rośnie wolno lecz
silnie i bez przerwy; jasnowłosy, niebieskooki, rumiany,
jego gładkiej brody nie dotknęła jeszcze brzytwa, choć z
pewnością skończył już dwadzieścia lat. Odziany był na
modłę kramarską, bardziej elegencko niż zwyczajny chłop,
wytworniej niż sam bogaty kramarz, miał płaszcz i białe
spodnie, kamizelkę w czerwone paski i niebiesko-śliwkowy
bawełniany szalik — nie był niegodnym wielbicielem Ce-
cylii.
Najbardziej podobała mi się jego łagodna, otwarta twarz,
świadcząca o cierpliwej wytrzymałości — ważna cecha na-
rodowego charakteru Cymbrów.
Potrwało dobrą chwilę, zanim ktoś z nich zechciał prze-
rwać milczenie. W końcu gospodarz jednak pierwszy otwo-
rzył usta, pytająco, powoli i obojętnie: — Dokąd wiedzie
dzisiaj droga, Esbenie!
Zagadnięty odpowiedział, spokojnie zapalając fajkę: —
Dzisiaj już do nikąd; za to jutro wyruszam do Holsztyna.
Tutaj nastąpiła pauza, podczas której Esben przyjrzał się
krzesłom, wybierając jedno, gdzie usiadł. Tymczasem przy-
szły matka i córka, młody kramarz skinął głową, z tak spo-
kojną i niezmienioną twarzą, iż mógłbym uwierzyć, że
piękna Cecylia była mu jednak obojętna, gdybym nie wie-
dział, że miłość w takiej piersi może być silna, nawet jeżeli
zachowuje pozory spokoju; nie jest płomieniem, co migoce
i sypie iskry, lecz żarem, co grzeje równomiernie i długo.
Cecylia z westchnieniem przysiadła przy najniższej kra-
wędzi stołu i pilnie zaczęła robić na drutach; jej matka
usiadła przy wrzecionie, mówiąc cicho: — Witaj, Esbenie!
— Wybierasz się w interesach? — przejął głos gospo-
darz.
— Jak się nadarzy — odparł gość: — Trzeba spróbować,
jak się zarabia na południu. Moim życzeniem jest, abyście
[ Pobierz całość w formacie PDF ]