Blake Jennifer - Perfumy i miłość, Blake Jennifer

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JENNIFER BLAKE
PERFUMY I MIŁOŚĆ
ROZDZIAŁ I
W perfumerii panował półmrok i cisza, jedynie mdły odblask latarni ulicznych
i światło kryształowego żyrandola, palącego się gdzieś daleko na zapleczu,
rozpraszały ciemności. Kąty i zakamarki za połyskującymi szklanymi kontuarami
tonęły w gęstym cieniu. W miękkim mroku kryło się przejście do pomieszczeń na
tyłach.
Joletta Caresse nie ruszyła się, by zapalić więcej świateł. Zamknęła drzwi
wejściowe i pośpiesznie, lecz dokładnie zaryglowała je. Ze staroświeckim,
mosiężnym kluczem w ręku stała nieruchomo, nasłuchując.
Z zewnątrz dobiegł ją odgłos kroków, zbliżających się osłoniętym
podcieniami chodnikiem. Ich tempo zwolniło się. Nagle umilkły. Joletta wyjrzała
przez starą, ornamentową szybę sklepowych drzwi. Widok przesłaniał wieniec
żałobny, przytwierdzony na wysokości oczu, ale udało się jej wyłowić z mroku
wysoką sylwetkę mężczyzny stojącego w cieniu arkady.
Serce załomotało jej gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Mimo że
wnętrze sklepu nie było oświetlone, zdawało się jej, że widać ją jak na dłoni. Z
trudem się powstrzymała, by nie rzucić się do ucieczki, choć równocześnie miała
wrażenie, że stopy przyrosły jej do podłogi. Ściskała klucz w garści tak mocno, że
 ostre krawędzie wbiły się boleśnie w palce.
Mężczyzna na zewnątrz stał bez ruchu. Nie próbował się kryć, tylko
uporczywie wpatrywał się przed siebie. Coś w zarysie jego barków i ramion
znamionowało powściąganą siłę i czujność.
Joletta nie miała pojęcia, od jak dawna ją śledził.
Zauważyła go dopiero przed ostatnią przecznicą. Z początku myślała, że to
zwykły przechodzień, który po prostu zmierza w tym samym co ona kierunku. Nie
próbował zmniejszać dzielącego ich dystansu, ale to, że dostosowywał tempo marszu
do jej kroków, sprawiło, że w jej głowie odezwały się dzwonki alarmowe. Zawsze jej
powtarzano, że wieczory w Dzielnicy Francuskiej Nowego Orleanu nie są zbyt
bezpieczne, ale po raz pierwszy w życiu spotkało ją coś podobnego.
Z takim wysiłkiem próbowała przebić wzrokiem ciemność pod arkadami, że
aż zapiekły ją oczy. Zacisnęła powieki, by choć przez chwilę poczuć ulgę. Kiedy je
otworzyła, przed sklepem nie było nikogo.
Mężczyzna zniknął.
Oparła czoło o szybę drzwi i odetchnęła. Prawdę mówiąc nie bardzo
wiedziała, przed czym właściwie poczuła taki lęk, ale teraz aż się pod nią ugięły
kolana z ulgi, że nic się nie stało. A równocześnie ogarnęła ją fala irytacji na tę
zabawę w kotka i myszkę, którą ów człowiek uprawiał z nią przez jakiś czas.
Oczywiście, jest możliwe, że to wszystko było jedynie wytworem jej
wyobraźni, może zrobiła się nadwrażliwa, ostatnio przecież bardzo wiele przeszła,
więc nie byłoby w tym nic dziwnego.
A może jednak jej reakcja wcale nie była przesadna? Joletta wzięła głęboki
oddech w nadziei, że ją ,to uspokoi. I wtedy poczuła wyraźną woń, tym wyraźniejszą,
że panował półmrok, woń, która obejmowała ją jak ktoś bliski, kochany. Odwróciła
się, połykając łzy smutku i żalu po nie dawnej stracie.
Mimi. To jej zapach. To nieusuwalny podpis Anny Perrin, babki Joletty.
Bujny aromat perfum, którymi pachniały zawsze ubrania starszej pani, jej
pergaminowa, biała skóra, srebrzyste loki. Stał się równie nieodłączny jak ciepły,
promienny uśmiech i przezwisko „Mimi” , nadane jej przez małą wówczas Jolettę. Ta
woń wypełniała też pokoje Mimi na piętrze, w których mieszkały cztery kolejne
pokolenia kobiet z rodziny Fossierów, właścicielek tej perfumerii. Zapach ten
wsączył się w każde włókno kotar i dywanów, wpełznął do szuflad i pęknięć
antycznych mebli, przeniknął nawet tynk ścian i deski podłóg. Mimi uwielbiała ten
 bukiet. Mam szczęście, mawiała, że mogę żyć otoczona duszami kwiatów.
A kwiatów na pogrzebie Mimi było zatrzęsienie, kwiatami żegnali ją
przyjaciele, partnerzy w interesach, niezliczone organizacje lokalne - społeczne i
charytatywne - z którymi związała się Mimi w różnych okresach swojego życia,
przeżytego w całości na Vieux Carre, jak Dzielnicę Francuską nazywali kreolscy
potomkowie francuskich osadników. Zapach kwiatów zmieszany z wonią kadzidła
niósł się z wilgotnym wiatrem, który mierzwił mchy na pniach starych dębów
cmentarnych, gdy składano Mimi na wieczny spoczynek w grobowcu rodzinnym
Fossierów. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo Mimi kochała kwiaty; miłość do nich -
podobnie jak prowadzenie perfumerii - należała do rodzinnej tradycji.
Joletta otrząsnęła się, by odegnać wspomnienia; lepiej się w nich nie pogrążać.
Podniosła głowę do góry i przeszła na zaplecze.
Ruchy miała pewne, ten lokal od dzieciństwa stanowił jej życie, mogła się tu
poruszać z zamkniętymi oczami. Na pamięć znała barwinkowy kolor ścian. To tutaj
pewnej deszczowej niedzieli, będąc jeszcze dzieckiem, podczas rozhukanej zabawy w
berka z ciotecznym rodzeństwem - Natalią i Timothym - przewróciła wózek z
wonnymi mydełkami i koszyczkami z potpourri. To tutaj, kiedy miała dwanaście lat,
wyznaczono jej pierwsze stałe zadanie: odkurzanie lustrzanych antycznych gablot o
półeczkach wyłożonych koronkowymi serwetkami, wypełnionych flaszeczkami
najrozmaitszych kształtów, rozmiarów i barw. Tutaj na swoje trzynaste urodziny
otrzymała pierwszą lekcję komponowania perfum z esencji zapachowych,
przechowywanych we flakonikach z ciemnego szkła ze szlifowanymi szklanymi
korkami. Tutaj, potknąwszy się na skraju wytartego perskiego dywanu, skręciła sobie
nogę w kostce, gdy po raz pierwszy w życiu włożyła pantofle na wysokim obcasie. I
to tutaj, leżąc na starej sofie o poręczach z drzewa różanego i obiciu z kremowego
jedwabiu, wypłakiwała swoją rozpacz i żal po zerwaniu trwającego cztery lata
narzeczeństwa.
Sklep wypełniały wspomnienia dobre i złe; stał się on ośrodkiem jej życia,
gdy przeprowadziła się do Mimi po śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku,
kiedy ich samochód wypadł z zakrętu w czasie ulewy. Czasami przypominała sobie,
jak bardzo chciała od tego uciec po ukończeniu college'u. Jak dosyć miała, bywało,
tego zapachu perfum przenikającego każdą chwilę jej życia.
Zapragnęła wtedy samodzielności i osobistej niezależności, odczuła potrzebę
uwolnienia się od mdlącej, natrętnej, troskliwej uwagi, z jaką śledzono każdą chwilę
 jej życia, każdą myśl, każdy nastrój. Postanowiła udowodnić, że nie potrzebuje
nikogo, ani Mimi, ani innych starszych kobiet, które pracowały w firmie i matkowały
jej, a zwłaszcza że nie potrzebuje swojego byłego narzeczonego. I właśnie dlatego pół
roku temu, przeprowadziła się do własnego mieszkania, które mieściło się niedaleko
biblioteki naukowej, gdzie pracowała jako historyk, a z dala od Vieux Garre.
Joletta stanęła w drzwiach prowadzących na zaplecze, do pomieszczenia
mieszalni, której ściany obstawione były sięgającymi od podłogi do sufitu regałami.
Zapachy były tu intensywniejsze, dochodziły z setek szklanych flakonów, które
połyskiwały rzędami na półkach. Pośrodku stał stół roboczy, a pod nim, na głębokich
półkach, leżały stare, oprawne w skórę księgi, a także plastikowe segregatory. Księgi
te zawierały niezliczone receptury perfum, zarówno popularnych mieszanek,
sprzedawanych od lat pod różnymi nazwami, jak i tych specjalnych, robionych na
indywidualne zamówienia. Znaczna część zapisków pochodziła z czasów
niedawnych, ale były też takie, które liczyły blisko sto czterdzieści lat - melancholijne
świadectwa upodobań kobiet, które już od dawna nie żyły. Każda mieszanina
zapisana była za pomocą skomplikowanego kodu symboli i cyfr, opracowanego przez
Violet Fossier, praprapraprababkę, założycielkę firmy „Królewskie Perfumy
Fossierów” w czasach tuż po wojnie secesyjnej.
Zmarszczka irytacji przecięła czoło Joletty, gdy rozejrzała się po półkach z
księgami receptur. Panował tam nieopisany bałagan, stare księgi wymieszane były z
nowymi, pootwierane, o stronicach pogniecionych i pozaginanych rogach.
To sprawka ciotki Estelli Clements, starszej córki Mimi, siostry matki Joletty.
Była tu wcześniej, ze swoją córką Natalią, i wspólnie szukały receptury pewnych
specjalnych perfum. Znane pod nazwą Le Jardin de Gaur, „Dworski Ogród”, były
najstarszymi perfumami stworzonymi przez rodzinną firmę i przynosiły corocznie
blisko połowę jej dochodów.
Według rodzinnego przekazu Le Jardin de Gaur, pod inną nazwą, były
ulubionymi perfumami cesarzowej francuskiej Eugenii - jeszcze nim została
cesarzową - w czasach II Republiki. Eugenia miała je otrzymać od pewnej sędziwej
kobiety, byłej służącej cesarzowej Józefiny, która to służąca znalazła ich recepturę po
śmierci swojej pani. Józefina natomiast dostała je w podarunku od samego Napoleona
Bonaparte, który jak wiadomo, był miłośnikiem dobrych perfum. Natrafił na nie
jakoby w czasie kampanii egipskiej i bardzo przypadły mu do gustu. Podobno właśnie
ich zapachem Kleopatra usidliła Marka Antoniusza, a pochodziły one z pustyń
 Dalekiego Wschodu, gdzie używały ich od niepamiętnych czasów antyczne kapłanki
Bogini Księżyca.
Receptura tych perfum była wyjątkowo pilnie strzeżona przez właścicielki
firmy Fossierów - w każdym pokoleniu znała ją dokładnie tylko jedna osoba; matka
przekazywała ją córce. Mimi, ostatnia, która była w jej posiadaniu, nie zdążyła,
niestety, tego uczynić.
Pozostałe kobiety wielokrotnie przyglądały się, jak Mimi komponuje te
perfumy, więc większość składników znały. Le Jardin de Gaur nie były jednak
zwykłą mieszaniną esencji. Sporządzenie ich zajmowało ponad godzinę, wymagało
ogromnej staranności i dokładności. Najdrobniejsza pomyłka, jedna maleńka kropla
jakiejś podstawowej esencji za wiele, i cały proces trzeba było zaczynać od nowa.
Taka nieudana partia mogła być później sprzedana, oczywiście po obniżonej cenie,
ale nigdy pod zastrzeżoną marką Le Jardin de Gaur.
Mimi, leżąc na sali intensywnej opieki medycznej w szpitalu po swoim
upadku ze schodów, rozpaczliwie próbowała przekazać im najważniejsze informacje,
nim jej serce przestanie bić. Niestety, nie udało się jej to. Mimi doznała udaru mózgu,
którego następstwem był paraliż lewej połowy ciała, w tym mięśni twarzy - jej mowa
stała się niezrozumiała. Receptura zaś to coś zbyt skomplikowanego, zawiera zbyt
wiele szczegółów, by dała się wyrazić tymi kilkoma dźwiękami, które Mimi była w
stanie z siebie wydobyć.
Wszyscy po kolei próbowali 'się z nią porozumieć:
Estella, Natalia, Timothy i sama Joletta, ale stopniowo dawali za wygraną,
wyczerpani bezowocnym wysiłkiem. Wreszcie Joletcie, tuż przed śmiercią Mimi,
udało się wyłowić z bełkotu jedno słowo, dwie niewyraźne zgłoski.
„Dziennik”. Chyba właśnie to słowo wypowiedziała Mimi.
Joletta powtórzyła je pozostałym, dodając jednak, że nic jej nie wiadomo o
tym, by Mimi prowadziła jakikolwiek dziennik. W chwilę później ciotka Estella i
Natalia dosłownie wybiegły ze szpitala. I choć lekarze uprzedzili je, że Mimi nie
pozostało już wiele czasu, uznały, że nie będą czekać. Z Jolettą pozostał jedynie
Timothy. Siedział z opuszczonymi rękami, nieustannie wyłamując sobie palce, raz po
raz odgarniając z oczu przydługą blond grzywkę i gadając coś bezładnie. Timothy był
wysoki i wysportowany, można by go uznać za przystojnego, gdyby nie widoczny na
pierwszy rzut oka kompletny brak charakteru. Cała energia i przebojowość przypadły
w udziale matce i siostrze. Nadopiekuńczość matki sprawiła, iż zdawał się znacznie
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wolaosowinska.xlx.pl
  •