Blish James - Latające Miasta 02 - Życie Wśród Gwiazd, Latające Miasta
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAMES BLISH
ŻYCIE WŚRÓD GWIAZD
Przełożyła Teresa Tyszowiecka-Tarkowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Werbunek
Chris, siedząc na nasypie nieczynnej od wielu lat trakcji kolejowej Erie — Lackawanna —
Pensylwania, obserwował w milczeniu, jak Scranton w stanie Pensylwania przygotowuje się do
odlotu. W zadumie ssał zerwane z nasypu białe i czerwone kwiaty koniczyny.
Podobnie jak samo Scranton, miał być świadkiem startu. Od dziecka — a liczył sobie teraz lat
szesnaście — wiedział, że miasta opuszczają Ziemię, nigdy jednak nie obserwował żadnego w
locie. Niewielu ludzi miało taką okazję; miasta koczownicze odlatywały raz na zawsze.
Interesujący, ale niezbyt radosny widok. Scranton było jedynym miastem, jakie Chris w życiu
widział, jedynym, którego dotknął własną stopą. Nie zanosiło się na to, żeby miał kiedykolwiek
oglądać inne. Scranton stanowiło ucieleśnienie wszystkiego, co jego ojcu i starszemu bratu
udawało się wydrzeć z gardła dolinie; tam zarabiało się pieniądze i tam się je wydawało.
Dziwnym trafem pieniądze zawsze znikały szybciej, niż się pojawiały.
Zachłanność Scranton rosła, w miarę jak pieniądz tracił na wartości. Wzorem innych miast,
musiało podjąć desperacką decyzję i wyruszyć w przestrzeń, by jako najemny robotnik wędrować
pośród gwiazd.
Dolina omdlewała w bezlitosnych promieniach lipcowego słońca, dym z fabrycznych kominów
szedł prosto do góry. Pracowało ich zaledwie kilka, a i one miały wkrótce zostać wygaszone do
chwili, kiedy miasto znajdzie planetę, na której będzie mogło zarobić. Nic — nawet jeden
papieros — nie mogło dymić w ograniczonej ilości powietrza statku międzygwiezdnego, nawet
jeśli miał on rozmiary miasta.
W dole, pod nasypem kolejowym, gdzie tłoczyły się kryte papą baraki, ubrany w podkoszulek i
lewisy mężczyzna o spalonym słońcem karku grzebał motyką w warzywnym ogródku. Chris
zastanawiał się, czy ten człowiek wie, co się będzie działo w dolinie. Wyraźnie nie zwracał na nic
uwagi; możliwe, że start miasta zupełnie go nie obchodził. Ojciec Chrisa od lat pozostawał w
podobnym stanie ponurej rezygnacji.
A jednak zastanawiające, że Chris był jedynym gapiem.
Kolisty pas wykarczowanej ziemi, wyschniętej i rdzawej, otaczał miasto, oddzielając je od
drewnianych walących się ruder, odrapanych przedmieść i całej reszty świata. Poza tym
wyglądało tak samo jak zawsze, nawet hałdy żużlu jak zwykle jarzyły się żółtopomarańczowym
blaskiem. Scranton zostawiało na Ziemi połowę zabudowań, brało za to ze sobą hałdy żużlu.
Hałdy były częścią jego oferty handlowej. Gdzieś na gwiezdnym pograniczu może się znaleźć
planeta oczekująca na obróbkę swoich rud; gdzie indziej planeta mająca zapotrzebowanie na
żużel czy którąś z jego pochodnych. Trudno przewidzieć w szczegółach którą, ale niczego nie
należy krótkowzrocznie wykluczać. Człowiek natomiast w znacznej mierze był bezużyteczny; w
ostatecznym rozrachunku żużel miał większą wartość.
Nadzieje nadziejami, tymczasem jedno było pewne: na Ziemi nie ma złóż wartych obróbki.
Zachłanne drugie tysiąclecie, w podręcznikach określane mianem „ery marnotrawstwa", zużyło
wszystkie zasoby żelaza z wyjątkiem sztucznych złóż w rodzaju złomowisk samochodów i tym
podobnych pokładów zardzewiałego szmelcu. Scranton nie miało też co liczyć na złoża
marsjańskie. Na Marsie wylądował już wyposażony w piece hutnicze i broń Pittsburgh. Poza tym
Mars był za mały, żeby utrzymać więcej niż jeden ośrodek metalurgiczny. Na Czerwonej
Planecie rud było pod dostatkiem, ale produkcja stali pochłaniała wielkie ilości tlenu.
Scranton miało szansę na pracę poza zasięgiem Układu Słonecznego. Pokłady żelaza na Wenus i
Merkurym były nieopłacalne dla ośrodków metalurgicznych. Pozostałe sześć planet, z których
pięć było gazowymi olbrzymami, a odległy Pluton kulą lodu, nie zawierało wcale rud żelaza.
Mężczyzna w ogródku wyprostował się, oparł motykę o ścianę i wszedł do środka. Z chwilą gdy
zniknął, dolina za kręgiem gołej ziemi wydała się całkiem bezludna i nagle Chrisowi przyszło do
głowy, że pozory niekoniecznie muszą mylić. Czyżby nadmierne zbliżanie się do zamkniętego w
polu wiratorowym miasta kryło w sobie jakieś niebezpieczeństwo? Może obaj z samotnym
ogrodnikiem postępowali lekkomyślnie?
Na razie wokół panowała cisza, zakłócana jedynie odległym buczeniem samego Scranton, Był
pewien, że z tyłu, od strony nasypu kolejowego nic mu nie zagraża. Zerwane przed laty szyny
dawno wylądowały w piecach hutniczych. Po dolinie krążył legenda jakoby w spokojne noce
można było usłyszeć stukot kół Phoebe Snów. Chris śmiał się z ludzkiego bajdurzenia, wiedział
zresztą od ojca, że Phoebe była pociągiem dziennym. Zniknęły nawet podkłady, zużyte przez
mieszkańców baraków podczas kolejnych surowych, pensylwańskich zim.
Grzebał w pamięci, starając się przywołać szczątkowe wiadomości, jakie miał na temat zasad
działania wiratorów, ale nie mógł sobie przypomnieć nic poza tym, że były to maszyny i potrafiły
dźwignąć największe ciężary. Choć edukacja Chrisa była nędzna i chaotyczna, czytał namiętnie;
jeśli pod ręką akurat nie miał nic lepszego, pochłaniał nawet teksty etykiet na puszkach. Fizyka
lotów międzygwiezdnych jest dziedziną niedostępną nawet dla studentów fizyki, o ile nie pracują
pod kierunkiem pierwszorzędnego nauczyciela. A najlepszą nauczycielką, z jaką Chris miał w
życiu do czynienia, była pracownica biblioteki publicznej w Scranton, ale ta zacna kobieta mimo
najszczerszych chęci nie potrafiła mu pomóc.
Zdecydował się nie ruszać z nasypu. Nie ruszyłby się zapewne również wtedy, gdyby wiedział,
że naraża się na niebezpieczeństwo; w dolinie każda nowość była pożądaną odmianą — nawet
przerażający fakt, że Scranton na zawsze miało zniknąć i stać się równie niedostępne, jak na
przykład Betelgeusa. Życie Chrisa upływało dotąd na łapaniu do worków wiewiórek,
podkradaniu jaj sąsiadom równie ubogim jak jego rodzina, wynajdywaniu szmelcu nadającego
się do sprzedania hucie. Poza tym pomagał Bobowi opiekować się ojcem podczas nawrotów
choroby, która, gdyby w Ameryce trzydziestego drugiego wieku istniał ktoś zdolny do
postawienia odpowiedniej diagnozy, zostałaby rozpoznana jako anemia złośliwa,
kwasiorkor,
plaga gnębiąca Afrykę od niepamiętnych czasów. Przeganiał dziewczynki z poletka jagodowego.
Łowił maleńkie pstrągi i śledził ledwie słyszalny ryk rakiet, którymi najbogatsi mknęli pod
głuchym na niesprawiedliwość niebem.
Często myślał o tym, żeby wyjechać, ale nie miał żadnego fachu i nie słyszał o takim miejscu na
świecie, gdzie mógłby sprzedać jedyny towar, jaki posiadał: zdolność do ciężkiej pracy nie
wymagającej żadnych kwalifikacji. Zresztą w osieroconej przez matkę rodzinie panowały
lojalność i miłość, dzięki którym niejednokrotnie udawało się przeżyć nawet okresy, kiedy za
cały pokarm musiały wystarczyć zielone pomidory i placki, a wigilijne śniegi zastawały starszych
i młodszych skulonych pod stertą łachmanów pełniących rolę ubrania. Z czasem przywiązanie
Chrisa do rodziny stało się równie silne jak oddanie Boba. Na całym wyludnionym globie nie
znał miejsca, z którym czułby się bardziej związany, ani miejsca, które miałoby mu więcej do
zaoferowania, a to słaba pożywka marzeń o odejściu w świat, nawet dla chłopca o tak pogodnym
i energicznym usposobieniu jak Chris. Jakież sensowne plany na przyszłość mógł układać syn w
świecie, gdzie ojciec — doktor ekonomii — nie mógł znaleźć ani jednego studenta czy
wykorzystać wiedzy o fluktuacjach gospodarczych i jako tako się urządzić, w świecie, gdzie
pogoń za groszowymi zajęciami, z roku na rok coraz mniej popłatnymi, nie zostawiała czasu
nawet na pielęgnowanie grobu żony. Odpowiedź była, niestety, aż nadto oczywista. Przyszłość
małych sióstr malowała się w barwach jeszcze bardziej ponurych. wędrowne miasta nie
oferowały lepszych perspektyw. Chris czytał, że gwiezdni włóczędzy głodowali pozbawieni
widoku błękitnego nieba, karłowatego lasu, czy choćby zagonka ziemi pod rzepę.
Gdyby było inaczej, miasta powracające na Ziemię nie stanowiłyby takiej rzadkości. Trudno
zaprzeczyć, że Pittsburgh lądując na Marsie wygrał los na loterii. Cóż to był jednak za los —
siedzieć przez całe życie w mieście uwięzionym w sercu rdzawoczerwonej pustyni, pozbawionej
powietrza, którym dałoby się oddychać, na pustyni, gdzie człowiek zamarzał na śmierć w parę
minut zaledwie po zachodzie malutkiego Słońca. Ojciec twierdził, że Pittsburgh prędzej czy
później, dzieląc los wszystkich miast, będzie musiał opuścić Układ Słoneczny. Nie z powodu
wyczerpania zasobów żelaza i tlenu, ale dlatego, że na Ziemi nie znajdzie dostatecznej liczby
odbiorców stali. Już w tej chwili zostało ich tak niewielu, że temu zamrożonemu miastu nie
opłacało się wracać do dawnego Złotego Trójkąta, z którego wyemigrowało przed trzydziestu
laty. Za swoje pieniądze nie mogło już dostać na Ziemi nawet artykułów pierwszej potrzeby. Idea
koczowniczych miast, jak wszystko, okazała się kolejnym ślepym zaułkiem.
Chris przysiadł na nasypie i śledził odlot po prostu dlatego, że coś się działo. Jeżeli nawet
zazdrościł miastu decyzji opuszczenia doliny, nie zdawał sobie z tego sprawy. Przyszedł po
prostu popatrzeć.
U stóp zbocza, po drugiej stronie nasypu, pojawiła się psia głowa. Dziwnie niedorzeczna pośród
kielichów tygrysich lilii, sprawiała wrażenie podanej na tacy. Chris uśmiechnął się.
— Cześć, Kelly. Uważaj na pszczoły.
Pies fuknął z niezbyt mądrą miną i podbiegł do
Chrisa. Wydawał się niezmiernie dumny z siebie, do czego, jako nędzny tropiciel, który z trudem
znajdował drogę do domu, miał pełne prawo. Bob, oficjalny właściciel Kelly'ego, twierdził, że
pies jest krzyżówką teriera kerry blue z owczarkiem collie — stąd jego imię. Chris wprawdzie
nie widział nigdy na własne oczy czystej krwi przedstawiciela żadnej z tych ras, miał jednak
dziwne wrażenie, że Kelly wcale nie przypomina żadnego psa, którego oglądał na zdjęciu.
Prawdę mówiąc, wyglądał jak kudłaty kundel i tak się szczęśliwie składało, że jego wygląd
wiernie odpowiadał jego naturze.
— Co o tym sądzisz, mój miły? Myślisz, że uda im się to oderwać od ziemi?
Kelly odegrał scenkę pod tytułem: „Pies usiłuje myśleć", ale po chwili uznał tę czynność za zbyt
uciążliwą. Dwukrotnie machnął ogonem, kłapnął pyskiem na motyla, po czym usiadł, ciężko
zipiąc. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że uważa się za własność Chrisa; Bob mądrze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]