Blake Jennifer - Burza i blask, Blake Jennifer

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Burza i blask
Część pierwsza
Rozdział
I
Julia Marie Dupre zatrzymała się w drzwiach i spoj­
rzała za siebie. Światło kandelabra przymocowanego do
ściany przy drzwiach uwydatniło jej postać, nadając jej
wygląd pozłacanej Madonny. Wysoko upięte włosy, wi­
doczne przez mantylę z jasnej koronki, świeciły wypole­
rowanym blaskiem starych, złotych monet. Oczy pod
kształtnymi łukami brwi przypominały ocieniony i ta­
jemniczy bursztyn, lśniąc niczym promienie słońca za­
puszczające się w głębinę leśnego źródła. Wyższa niż
większość Kreolek, miała królewską posturę, co dosko­
nale harmonizowało z jej klasycznymi rysami. Mimo to
nie było w niej nic zimnego ani surowego. Jej żywe oczy
błyszczały gniewem lub radością, usta miała delikatne
i zmysłowo wykrojone. W Nowym Orleanie nie brako­
wało ludzi, którzy twierdzili, iż z takiego związku jak
między jej ojcem, Kreolem pochodzenia francuskiego,
a matką, Amerykanką, nie może się urodzić nikt atrak­
cyjny, ale nie wyrażali nigdy swojej opinii w obecności
Julii Dupre, nie dlatego, żeby się zdenerwowała, lecz
z tej prostej przyczyny, iż jednym uśmiechem udowodni­
łaby, jak bardzo się mylą.
Julia Dupre lekko skinęła głową. Wszystko układało
się jak najlepiej. Na podeście w końcu długiego pokoju,
powstałego z połączenia wielkiego i małego salonu, mu­
zycy grali z zapałem. Jej goście tańczyli do wtóru żwawe­
go kontredansa, panie w lekkich sukniach z perkalu
w pastelowych barwach, panowie w ciemnych surdutach
6
i bryczesach do kolan. Wszędzie rozbrzmiewała muzyka,
słychać było odgłosy poruszających się stóp, rozmowy.
Przy kredensie na końcu sali lokaj w czarno-złotej libe­
rii serwował napitki ze srebrnych pucharów. Ci, którym
wilgotne powietrze deszczowej wiosennej nocy zdawało
się zbyt chłodne, mogli się ogrzać przy ogniu, rozpalo­
nym na kominku z kararyjskiego marmuru. Na krze­
słach pod ścianami siedziały jedynie starsze kobiety, któ­
re pełniły role przyzwoitek. Julia zadbała o to, aby żadna
z młodych panien nie siedziała pod ścianą, gdy inne we­
soło bawiły się na parkiecie. Jeśli chodzi o nią samą, nikt
by nawet nie zauważył, gdyby na chwilę wyszła.
Jak większość domów w tej dzielnicy Nowego Orle­
anu, którą zaczęto nazywać Vieux Carre, dom Dupre
zbudowany był z wewnętrznym dziedzińcem. Ze wzglę­
du na wilgoć i niebezpieczeństwo powodzi pomieszcze­
nia na parterze od ulicy wynajęto na sklepy i biura, a od
strony podwórza przeznaczono na stajnie, kuchnie
i pralnie. Pokoje rodzinne znajdowały się na pierwszym
piętrze, gdzie szerokie krużganki osłaniały wysokie po­
koje od słońca, a dziedziniec pełnił rolę przewodu wen­
tylacyjnego, kierując do okien balkonowych każde poru­
szenie powietrza. Pomieszczenia na drugim piętrze, pod
stropem, przeznaczono dla służby.
Większość pokoi była przechodnia, ale niektóre miały
oddzielne wejścia. Aby dostać się do biblioteki, należało
wyjść na ciemny, zalany deszczem krużganek i nim dojść
do krańca prawego skrzydła.
Julia, unosząc suknię z białego surowego jedwabiu,
przetykanego złotą nicią, szła pospiesznie w tamtą stro­
nę. Deszcz dudnił o dachówki, spływał po ścianach pod­
dasza i rozpryskiwał się na brukowanym dziedzińcu.
Nocne powietrze było chłodniejsze, niż się spodziewała;
zadrżała lekko, pochylając głowę, aby uniknąć zacinają­
cego deszczu. Powinna była kazać rozpalić na podwórzu
7
jedną lub dwie pochodnie, choć, z drugiej strony, nie
chciała zwracać zbytniej uwagi na to, dokąd się udawała.
Skręcała za róg przy schodach, gdy na jej drodze poja­
wiły się dwa cienie. Krzyknęła lekko i usiłowała przejść
bokiem, ale pusta przestrzeń obok schodów znajdowała
się bliżej, niż myślała. Zabrakło jej tchu, gdy poczuła, że
zaraz spadnie w dół, ale w tej samej chwili ktoś złapał ją
mocno. Stalowe ramię wycisnęło jej z płuc resztę powie­
trza, a twarde palce wbiły się w ramię. Gdy jej miękkie
kobiece ciało dotknęło silnej męskiej piersi, trzymający
ją mężczyzna
krzyknął
ze zdziwienia.
Drugi mężczyzna zaśmiał się cicho.
- Zdaje się, że złapał pan moją córkę, Julię. Nie jest
dla pana zagrożeniem, w każdym razie nie w taki sposób,
jak pan sobie wyobraża. Pan pozwoli, że go przedstawię.
Julio,
ma chere,
to jest nasz gość, kapitan Rudyard Thorpe.
Na pewno widziałaś jego statek, „Sea Jade", zacumowa­
ny na rzece.
Gdy tylko Julia dotknęła stopami ziemi, wyrwała się
z
uścisku. Skóra
tam, gdzie
jej dotykał, paliła ją. Dziwnie
zaniepokojona, przywołała na pomoc resztki godności.
- Witam, kapitanie - powiedziała bardzo chłodnym
tonem. - Muszę chyba podziękować panu za szybki re­
fleks i przytomność umysłu.
- Nie ma za co. Działałem odruchowo.
- Niemniej jestem panu wdzięczna.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Julia nigdy nie słyszała bardziej zdawkowych słów
grzeczności. Mężczyzna mówił gładko, jak dżentelmen,
niezłym francuskim, choć akcent zdradzał Anglika.
W jego głosie brzmiała niecierpliwość. Julia wiedziała,
iż czeka tylko na jej odejście, aby wraz z ojcem mogli
przejść do interesów. Z wielką przyjemnością poczuła,
iż ojciec bierze ją pod ramię i powoli prowadzi gdzieś ze
sobą.
8
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wolaosowinska.xlx.pl
  •