Black J. R. - Duch ze wzgórza, Ebooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J.R. Black
Duch ze Wzgórza Kurzej Wątróbki
Przełożyła Iwona Libucha
Siedmioróg
1
STOK STRACHÓW
Wydawało mi się, że mam w butach sople lodu zamiast stóp. W ogóle nie czułem palców.
Gdybym stał w waszej lodówce, moglibyście mnie z niej wyciągnąć i podać na deser po obiedzie.
Tym tępakom, którzy mnie jeszcze nie zrozumieli, wytłumaczę to jaśniej: było mi zimno.
Ale nie miałem zamiaru wracać do domu. Postanowiłem dzisiaj pokonać Wzgórze Kurzej
Wątróbki. Tak chciał los. To było moje przeznaczenie.
Albo, jeśli kto woli, głupota. Brnąłem przez zaspy śniegu. Z dołu na szczyt wzgórza prowadziła
tylko jedna wąska ścieżka. Po obu stronach rosły krzaki i drzewa. Cierniste gałęzie i prze-
rośnięte łodygi jeżyn czaiły się, żeby złapać mój szalik lub zadrapać policzek.
Być może nie wybrałem najlepszego dnia na podbój Wzgórza Kurzej Wątróbki. Stok wyglądał
nawet bardziej przerażająco niż zwykle. Był okropnie śliski. Większość saneczkarzy poszła do
domu pół godziny temu. Zrobiło się po prostu za zimno.
Zerknąłem do tyłu, żeby zobaczyć, czy Daniella Larkworthy i jej przyjaciółka Katie Riggs
jeszcze się tu kręcą. Błyskawicznie odwróciłem głowę i dostrzegłem, że rzucają się śnieżkami.
Teraz będę musiał zacząć biec. Nie mogę stchórzyć, kiedy patrzą na mnie dziewczyny.
Chwilę później mroźne powietrze przeszył głupkowaty rechot:
5
— Hej, Toby-Wan Kenobi!
Wspaniale. Jeszcze tylko tego brakowało. Nietrudno było się domyślić, kto mnie wołał. Craig
Rawley, zwafiy Megafonem, największy zabijaka z szóstej klasy. Craig jest powszechnie znany z
dwóch rzeczy: zawsze dostaje mierny z minusem na klasówkach z matematyki i pojawia się
wtedy, kiedy nie masz najmniejszej ochoty go oglądać.
Zresztą każdy drży przed spotykaniem z nim, oprócz jego kumpli: Marty'ego Lazzara i Jeffa
Fingerhuta. Zamknąłem oczy i zacisnąłem palce na sznurku od sanek.
— Tylko tu nie przyleź — mruknąłem pod nosem. — Proszę, proszę, proszę...
— Czyż to nie Toby Bemus? — zaskrzeczał Craig tuż za moim ramieniem. — Mamusia
pozwoliła ci wyjść na dwór? Przecież jest chyba z siedemdziesiąt stopni mrozu!
Marty i Jeff zachichotali głupkowato. Tworzyli dwuosobowy fanklub Craiga.
— Gdzie twoje nakolanniki, Toby — Wan Kenobi? — za
rechotał Marty. — Zapomniałeś zabrać z domu kask?
Puściłem to mimo uszu. Mama każe mi zakładać nakolanniki i kask, kiedy jeżdżę rowerem.
Wielkie rzeczy. Zobaczymy, kto się będzie śmiał, jeśli jeden z tych palantów rozwali swój głupi
łeb, przewracając się przy dużej prędkości.
— Zdążyliśmy na czas, żeby obejrzeć twój wspaniały zjazd!
— powiedział Craig. — Dokąd wleczesz sanki? Czyżbyś szu
kał guza na Kurzej Wątróbce?
Marty i Jeff zaczęli gdakać, uważając pewnie, że są szalenie zabawni.
— Może powinieneś spaść z sanek, zanim zaczniesz zjeżdżać
— dodał Jeff. — Zaoszczędzisz mnóstwo czasu. ]
Trzech palantów wybuchnęło głośnym śmiechem.
Nie zwracałem na nich uwagi i jeszcze raz zerknąłem w dół stoku. Ze Wzgórza Kurzej Wątróbki
zjeżdżali tylko starsi, do-
świadczeni saneczkarze i zupełni szaleńcy. Jazda po tak stromym i wąskim zboczu jest bardzo
niebezpieczna. Większość dzieciaków zsuwa się po nim, siedząc na wielkich płachtach tektury.
Żołądek skurczył mi się ze strachu, gdy przyjrzałem się białej stromiźnie. Trasa zjazdu biegła
prosto w dół, z wyjątkiem jednego ostrego zakrętu, gdzie omijała szczątki starego ogrodzenia,
wystające ze śniegu po lewej stronie. Najgorszy był jednak stuletni, olbrzymi wiąz, rosnący na
samym dole.
Gdy śnieg przykrywała warstewka lodu, jechało się tu tak szybko, że jedynym sposobem
uniknięcia zderzenia z drzewem było wywrócenie się w odpowiednim momencie. Oczywiście
wszyscy próbowali jak najdłużej utrzymać się na sankach. Jeśli ktoś spadał zbyt wcześnie,
uznawano go za kompletnego mięczaka.
Prowadziliśmy nawet specjalną punktację saneczkarskich osiągnięć. Gdy ktoś pozostał na
sankach prawie do samego końca i wywalał się dopiero przed samym drzewem, otrzymywał
stopień Terminatora. Ten, kto zdołał jeszcze przejechać zawsze oblodzony fragment trasy,
uzyskiwał tytuł Ninjy. Ci, którym udało się pokonać też zakręt przy starym ogrodzeniu, nazywani
byli Meduzami. Do najgorszej kategorii zaliczano tych, którzy spadali z sanek już na pierwszym
garbie, w połowie trasy. Przezywano ich Kurzymi Wątróbkami i wygwizdywano, kiedy
przychodzili na stok.
Powinienem się przyznać. Ja też byłem Kurzą Wątróbką. Ale w zeszłym tygodniu prawie mi się
udało zostać Meduzą. Niestety, w ostatnim momencie sanki gwałtownie skręciły na płot. Gdy się
wywróciłem i ruszyłem z powrotem pod górę, wszyscy zaczęli się ze mnie śmiać.
Dziś dojadę dalej. Żeby tylko ten wielki wiąz nie wyglądał tak przerażająco.
Jego gałęzie zwieszają się nad ścieżką, okrywając dolną część stoku ponurym cieniem. Od strony
Waterside Road z olbrzymiego pnia wystaje gruby konar. Dokładnie na jego wysokości był
6
7
kiedyś na tej drodze zakręt. Pewnej nocy, trzydzieści lat temu, zabił się tam uczeń liceum,
uderzając samochodem w drzewo.
Tacy idioci jak Craig Rawley mówią, że duch tego chłopaka straszy teraz na wzgórzu. Krążą
opowieści o tym, że widmo zmusza dzieciaki do pozostawania na sankach aż do samego końca.
Ale ja nie bałem się duchów.
Może jestem fajtłapą, ale nie wariatem, który wierzy w zjawy.
Craig, Marty i Jeff znowu zaczęli gdakać. Wiatr sypał mi śniegiem w twarz. Gdyby nie przyleźli
tutaj ci pajace, wróciłbym jednak do domu. Daniella i jej koleżanki już poszły i pewnie siedzą
sobie teraz przy kolacji, popijając gorącą czekoladę. Chciałbym być na ich miejscu.
— Może trzeba go popchnąć — powiedział Craig, gdy usiadłem na sankach.
— Och nie, bo jeszcze by pojechał za pręęędko — zarżał Jeff, przeciągając ostatnie słowo.
— Udław się wędką — warknąłem.
Lepiej rozkwasić się na starym drzewie, niż stać tu z Craigiem i jego koleżkami. Wprawiłem
sanki w ruch. W tej samej chwili Craig mnie popchnął.
Sanki wystrzeliły jak rakieta. Pędziłem szybciej niż pan Dela-ney, nasz wychowawca, kiedy jakiś
niesforny uczeń trafi go^ z procy. Słyszałem, że Craig i jego kumple nabijają się ze mnie, ale nie
pozostawało mi nic innego, jak tylko trzymać się sanek.^ Sunąłem z zawrotną prędkością po
oblodzonym stoku.
Okruchy śniegu i lodu uderzały w twarz tak mocno, że oczy
zaczęły mi łzawić. To nic zabawnego, naprawdę. Mówiąc między
nami, byłem przerażony. :
Juhu! Przejechałem już pierwszy garb! Przynajmniej nie zostanę nadal Kurzą Wątróbką.
Znajdowałem się na terytorium Meduz. Zastanawiałem się, czy w tumanach śniegu zdołam
dojrzeć stary płot. Ogrodzenie niespodziewanie wyrosło tuż przed
8
moim nosem. Błyskawicznie wystawiłem nogę i udało mi się skręcić dosłownie o włos przed
przeszkodą.
Śnieg prószył coraz gęściej i już prawie nic nie widziałem. Bałem się oderwać ręce od sanek i
przetrzeć oczy. Zbliżałem się do drzewa. To mnie wcale nie uspokoiło. Trzeba się wywrócić.
Nawet jeśli pozostanę Meduzą, i tak będzie to najlepszy rezultat, jaki zdołałem kiedykolwiek
osiągnąć.
Nagle usłyszałem czyjś śmiech. Zupełnie jakby ktoś siedział za mną na sankach. Głos dochodził
z tak bliska. Odwróciłem głowę. Czy Craig zjeżdżał za mną? Oczy miałem zalepione śniegiem i
nic nie widziałem. Przypomniałem sobie, że Craig przecież nawet nie miał dziś ze sobą sanek.
Prawdopodobnie wiatr huczał mi w uszach.
Po chwili ktoś znów się roześmiał. W zasadzie to nie był śmiech, tylko chichot. Tym razem
mógłbym przysiąc, że coś poczułem. Zimny dreszcz przebiegł mi po karku, jakby ktoś chuchnął
mi w szyję.
Sanki nabrały jeszcze większej prędkości. Policzki oblepiła mi warstewka lodu. Drzewo raz po
raz wyłaniało się z tumanów wirującego śniegu. Było olbrzymie! Trzeba się wywrócić.
Najwyższy czas. Przejechałem granicę Ninjy.
Nie mogłem się jednak poruszyć. Przymarzłem do sanek! Czułem się tak, jakby ktoś siedział za
mną i mnie trzymał.
Cienie gałęzi wyglądały jak palce wyciągające się w moim kierunku. Pień zbliżał się
nieubłaganie. Byłem pewien, że zaraz w niego uderzę!
W ostatniej chwili poczułem potężne szarpnięcie. Miałem wrażenie, że ktoś uniósł mnie do góry i
zrzucił z sanek. Przeleciałem kilka metrów w powietrzu, upadłem na ziemię i zacząłem się turlać
po śniegu. Ześliznąłem się aż na sam dół zbocza i wylądowałem w krzakach. Kiedy leżałem tam,
łapczywie chwytając powietrze, sanki z całym rozpędem uderzyły w drzewo.
9
Musiałem wyglądać jak przewrócony na plecy robak. Usiłowałem wstać, ale kręciło mi się w
głowie.
I wtedy znów to usłyszałem. Czyjś śmiech.
Ciarki przebiegły mi po karku. W pobliżu nikogo nie było. Zerknąłem w gąszcz zwisających nad
głową gałęzi. Dostrzegłem tylko cienie rzucane przez łodygi. Tajemniczy śmiech był coraz
głośniejszy. Otaczał mnie ze wszystkich stron.
Wraz ze śniegiem wpadł mi za kołnierz strach. Znowu spróbowałem się podnieść, lecz
pośliznąłem się i upadłem. Przetarłem oczy i rozejrzałem się. W powietrzu wirowały olbrzymie
płatki. Wszystko, co widziałem, było białe.
— Kto tam? — zawołałem drżącym głosem. — Jest tu kto?
Ale odpowiedział mi tylko szum wiatru.
2
WŁAMYWACZE!
Wiatr. To na pewno był wiatr, wmawiałem sobie, pędząc do domu. Sanki klekotały za mną, jak
złośliwy śmiech na stoku.
Craig, Marty i Jeff nie uwierzyli, kiedy im powiedziałem, że zdobyłem stopień Terminatora.
Śnieg padał tak gęsto, że nic nie
widzieli.
— Kto raz był Kurzą Wątróbką, zawsze nią pozostanie —
zanucił Craig.
Prawdę mówiąc, nawet ja nie byłem pewien, czy rzeczywiście zdołałem dotrzeć pod samo
drzewo. Koniec zjazdu pamiętam jak przez mgłę. Tak czy siak, tym razem prawdopodobnie
zjechałem dalej, niż Craigowi i jego kolesiom kiedykolwiek się
udało.
Zresztą, guzik mnie obchodzi, co myśli Craig. Wstawiłem sanki do garażu i ruszyłem do drzwi.
Craig Rawley to zabijaka i wielki głąb. Bawi go udawanie, że robi mu się niedobrze na widok
dziewczyn. Popisuje się, nosząc na nadgarstkach opaski, jakich używają ciężarowcy. Zacząłem
tupać, strzepując śnieg z butów. Szkoda, że Craig nie leżał na wycieraczce.
Nawet moja mama go nie lubi. Ciągle ostrzega mnie, żebym trzymał się od niego z daleka.
Pewnie boi się, że kiedyś w końcu Craig zrobi ze mnie marmoladę. Zawsze gdy o tym mówi,
patrzy na mnie przepraszająco. Pewnie nie chce, bym pomyślał, że uważa mnie za słabeusza.
Odkąd nie ma z nami taty, jest przewrażliwiona na tym punkcie. Na pocieszenie proponuje mi
grę
/;
w „łapanego" albo w „jeden na jednego". Mama też rzuca podkręcone piłki.
— Nie martw się, że nie jesteś wysoki — mówi. — Za to jesteś najmądrzejszym chłopcem z
szóstej klasy.
Być może. Jedno wiem na pewno. Jestem najmądrzejszym mięczakiem z szóstej klasy.
Zostawiłem buty na ganku i wszedłem do kuchni. Nogi miałem zupełnie zgrabiałe. Postanowiłem
nic nie mówić mamie o spotkaniu z Craigiem. Tylko by się zmartwiła. Przejmowanie się to jej
ulubiona rozrywka.
Mimo że ubiera się w dżinsy i kowbojskie buty, jest znacznie starsza niż mamy moich
rówieśników. Mama mojego przyjaciela Briana Gardellisa w porównaniu z nią wygląda jak
dziecko. Prawdopodobnie jego babcia jest niewiele od niej starsza. Urodziłem się, kiedy mama
miała trzydzieści sześć lat.
Nie tylko ma swoje lata, ale w dodatku jest rozwiedziona. Niezbyt dobrze pamiętam tatę.
Przypominam sobie tylko, że był wysoki, chudy i spokojny. Prowadził w naszym mieście sklep z
narzędziami. Nie zrobił w życiu nic zaskakującego, aż do dnia, kiedy uciekł z kelnerką z tutejszej
gospody, Belindą Welliver. Teraz mieszkają w San Diego. Co roku ojciec przysyła mi pocztówkę
na urodziny, napisaną ręką Belindy.
Miałem cztery lata, kiedy tata nas zostawił. Zabrzmi to okropnie, ale wcale mi go nie brakuje.
Przypuszczam, że nawet kiedy mieszkał z nami, nie poświęcał mi dużo czasu.
Odchodząc, zabrał ze wspólnego konta rodziców wszystkie oszczędności. Od tego czasu mama
pracuje na dwóch etatach. Sprzedaje nieruchomości, a poza tym trzy razy w tygodniu wieczorami
uczy ceramiki w pobliskim koledżu. Cały dom jest pełen jej „twórczości". Jeśli zejdzie się w
nocy na dół nie zapalając światła, można się przestraszyć dziwnie wyglądających, guzowatych
wazonów i donic.
W tym roku mama zapisała się w dodatku do koledżu, żeby
zrobić dyplom. Ma nadzieję, że za kilka lat zatrudnią ją tam na stałe, dzięki czemu ja nie
musiałbym płacić za naukę. Jestem dopiero w szóstej klasie, więc to odległa przyszłość. Mama za
dużo czasu poświęca na myślenie o tym, co będzie. Niedługo zacznie pewnie planować moją
emeryturę.
— To ty, Toby?
Do kuchni weszła mama ubrana w płaszcz.
— Jesteś cały przemoczony! — zawołała.
— To normalne, kiedy się jeździ na sankach — wytłumaczyłem cierpliwie.
Muszę wam jeszcze coś powiedzieć o mamie. Jest straszną panikarą. Zawsze miałem na sobie
jeden sweter więcej niż inne dzieciaki. A pierwszego ciepłego, wiosennego dnia byłem zwykle
jedynym chłopcem ubranym w wełnianą czapkę i rękawiczki. Nic dziwnego, że wszyscy uważają
mnie za ofermę.
— Przebierz się jak najszybciej w suche ubranie. Dobrze się bawiłeś? Brian też jeździł na
sankach?
— Było świetnie, ale Brian nie mógł dziś wyjść na dwór — odparłem, sięgając po ciastko.
— Musiał pójść na koncert, na którym grała jego siostra.
Mama zerknęła na mnie z ukosa.
— To znaczy, że sam spędziłeś całe popołudnie?
— Mamo, na stoku bawiło się mnóstwo innych dzieciaków.
— W porządku. Posłuchaj, kochanie, muszę już iść. Mam zebranie komitetu
organizacyjnego Festiwalu Zimowego.
Mama wykrzywiła twarz w grymasie.
— Jeśli przyjdzie Elsie Toomer, powiedz jej, że w tym roku plakaty będą pomarańczowo-
zielone. To jej ulubione kolory.
— Ohyda — mruknąłem.
Moim zdaniem Elsie Toomer jest trochę stuknięta. To żona szefa policji. Uważa, że z tego
powodu może dyrygować całym miastem.
Mama sprawdziła, czy ma klucze w torebce.
12
13
— Kolacja będzie później. Co będziesz robił do mojego po
wrotu?
Wzruszyłem ramionami.
— Pooglądam wideo, pogram sobie w jakąś grę. Mama westchnęła.
— Nie mógłbyś trochę poczytać? Jęknąłem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wolaosowinska.xlx.pl
  •